W zasadzie to jest nasz ostatni dzień we Lwowie, chodzimy sobie po mieście, zwiedzamy ile nam dane. I wymyślamy plan taki,że wracamy do Polski, rozbijamy kemping i noc spędzamy przy ognisku w zatęsknionej ojczyźnie. Rozstajemy się z Szarmachem i Olgą, którzy jadą na Odessę pociągiem, my zaś kierujemy się w stronę dworca by znaleźć jakiś transport do granicy. Niestety jest już zbyt późno, bo znaleźć jakieś sensowne połączenie. Musimy czekać do 5 rano, by w miarę tanio dojechać do granicy. W poszukiwaniu bezpiecznego miejsca na przeżycie nocy idziemy do jakiegoś przydworcowego bar[ak]'u.
I tam nie omijają nas przygody. Pijemy sobie piwko po czym wchodzi dwóch dresów do baru, jeden stoi na wejściu drugi siada przy naszych plecakach. Atmosfera robi się nie przyjemna, każdy wie, że coś się kroi.. Wstaje babka barowa i mówi,że mamy usunąć krzesła z przejścia, bo klienci nie mogą przejść. Coś tu nie gra.. tylko my jesteśmy tu klientami.. no i tych dwóch dresów.. w zasadzie jeden który siedzi przy naszych plecakach i je bacznie obserwuje, bo drugi stoi przy wejściu. Nagle jeden się zrywa i zaczyna klepać w wystające kieszonki jednego z plecaków. Wszystko na naszych oczach. "co jest kurwa?!" każdy sobie myśli.. no szczyt wszystkiego. Wychodzą, wsiadają w taksę, jadą. Nam nic nie zginęło, ale było nie przyjemnie. Nic więcej się nie wydarzyło [na szczęście] do opuszczenia Lwowa. ;)